Msza na plaży. Kilkadziesiąt osób siedzi na drewnianych
ławkach na plaży. Słuchają. Na koniec wstają i tworzą spory krąg. Są różnych
wyznań i w różnym wieku, choć przeważają ci trochę starsi. Jedni mają długie
brody i rozwichrzone włosy, inni zniszczone kapelusze, kobiety są w szortach i
kolorowych bluzkach. Łączą ich dwie rzeczy. Pierwsza – wszyscy przypłynęli tu z
zacumowanych na błękitnych wodach łódek. Druga – wszyscy są biali, choć twarze
mają ogorzałe od słońca i wiatru. Amerykanie, Kanadyjczycy, Francuzi, Niemcy,
Polacy. George Town to mekka żeglarzy, miejsce opiewane w ich morskich
opowieściach. I świat nieco równoległy wobec rzeczywistości czarnych
miejscowych. Nawet fizycznie mało jest przestrzeni do spotkań, właściwie tylko
supermarket. Po zakupach żeglarze przenoszą się na rajską wysepkę naprzeciwko
miasteczka.
To właśnie tam w niedziele odbywa się msza wielowyznaniowa. Po
południu jest wykład o życiu płaszczek albo roślinach leczniczych, czasem
spotkanie informacyjne o żeglowaniu na Kubę. Jeśli pogoda na to pozwala, od
poniedziałku do soboty żeglarze spotykają się na plaży, aby wspólnie poćwiczyć
jogę. Kiedy woda jest zbyt rozhuśtana, małe łódeczki zwane dinghy mają problem
w pokonaniu fal. Wtedy wszyscy siedzą na swoich łódkach. Codziennie o 8 rano przez radio można wysłuchać
prognozy pogody, poprzedzonej zwyczajowym żarcikiem, później są ogłoszenia
drobne. Ktoś potrzebuje maszynki do golenia, komuś zepsuł się generator prądu,
ktoś szuka opiekunów dla kota na trzy tygodnie (za naszej bytności
bezskutecznie). Są też powitania i pożegnania. Pani z „Błękitnego Raju” niezmącenie
pogodnym głosem informuje o możliwości zakupu koszulek regatowych, ktoś
zaprasza na siatkówkę albo pokera. W George Town tworzy się żeglarska
wspólnota, chyba dlatego ludzie wracają tu latami, choć takich miasteczek na
Bahamach jest znacznie więcej. Niektóre są bardziej kolorowe, czystsze, palmy ładniej
wyginają się na wietrze, ale żeglarze pokochali właśnie George Town. To chyba
też jedno z lepszych miejsc, gdzie można załapać się na jachtostop, a z Nassau
co drugi dzień kursują tu szybkie promy (tzw. fast ferries – płyną około 12
godzin), a we wtorki przypływa statek pocztowy (podróż trwa ok. 15 godzin,
polecam!).
Poza żeglarską wspólnotą w George Town i okolicach jest
chyba wszystko, co powinno być na Bahamach – piasek, turkusowa woda, palmy,
hamaki, ogromne muszle, bar na plaży. I właściwie nic więcej. Myślę, że dla
wielu osób nic więcej jest kluczowe.
Statek pocztowy wydaje mi się bardzo ciekawy,ponieważ kolekcjonuję pocztówki z całego świata. Bahamy również są w moim zbiorze, jednak zdecydowanie nie takie piękne jak te na zdjęciach.
OdpowiedzUsuńTe palmy, woda mmm :)
Statki pocztowe są naprawdę super. Pocztówkę jeszcze mogę przesłać,ale to już ostatni moment :)
OdpowiedzUsuń