środa, 2 marca 2016

Bahamy, drugie podejście

Sześć lat temu ruszyliśmy z Titusville, miasteczka w Stanach trochę poniżej Orlando, na południe. Płynęliśmy Intracoastal Waterway, szlakiem prowadzącym przez rzeki, kanały i rozlewiska, ciągnącym się wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Po kilku dniach mieliśmy wyjść na ocean i ruszyć na Bahamy. Mój Tata remontuje żaglówki i pracuje przy deliveries - przeprowadza jachty z miejsca na miejsce. Trasę na Bahamy pokonał wiele razy, bardzo chciał nas tam zabrać. Łódź nazywała się Tota – to Ta jedyna, wymarzona, nasza. W wigilię Bożego Narodzenia 2009 roku byliśmy gotowi. Szarym, nieprzyjemnym świtem podnieśliśmy kotwicę, ahoj przygodo, płyniemy. Na silniku, z postawionym grotem, pod prąd. Fale były nieduże, ale strome, wiał umiarkowany wiatr. Najpierw szurnęliśmy o dno, potem było już tylko gorzej.

W wąskim wyjściu na ocean po obu stronach ciągnęły się skały, fale rzucały nami w górę i w dół, w najgorszym momencie przestał działać silnik. Stałam za kołem sterowym i szacowałam nasze szanse na przeżycie. Nigdy wcześniej tak bardzo się nie bałam. Mój Tata przejął ster i jakoś wyprowadził łódź na szeroką wodę. Postawiony grot nas uratował, ale silnika nie dało się już uruchomić. Po godzinie bujania się na rozhuśtanym oceanie zawróciliśmy i rzuciliśmy kotwicę w Lake Worth, bezkształtnym amerykańskim czymś z dużym supermarketem, warownymi osiedlami i brakiem pieszych na ulicach. Tak zakończyła się nasza pierwsza podróż na Bahamy. Dwa tygodnie spędziliśmy na kotwicy, czekając na części do silnika, marznąc, bo była zima stulecia, i grając w karty. Moi Rodzice, B. i ja na kilkunastu metrach kwadratowych. Paradoksalnie dla mnie było super, choć szkoda mi było tej wyczekiwanej podróży. W styczniu B. i ja, zgodnie z wcześniejszym planem, polecieliśmy do Meksyku. Silnik ciągle nie działał.

W 2010 roku moi Rodzice sprzedali Totę, uznaliśmy, że była pechowa. Kupili trochę większy jacht do całkowitego remontu. Od tego czasu znów zaczęliśmy planować wyprawę na Bahamy, ale prace przy łódce przeciągały się w nieskończoność. Mijały kolejne lata i ciągle odkładaliśmy podróż, tłumacząc sobie, że za rok to już na pewno. I tak, po wielu kłopotach, w tym roku w lutym spotkaliśmy się w Georgetown, maleńkim miasteczku na Bahamach. Łódź nazywa się Tomoya, przez „y”, żeby Amerykanie mogli ją prawidłowo przeczytać. Pływamy.
Myślałam, że uda mi się pisać na bieżąco, ale dostęp do internetu mamy tu ograniczony i, prawdę mówiąc, nie bardzo o niego walczymy. Fajnie jest nie wiedzieć, co się dzieje na świecie i martwić się tylko falą i wiatrem. Pozdrawiamy z Bahamów!

1 komentarz:

  1. Ale wspaniale! Zazdroszczę i jednocześnie życzę udanej podróży :)

    OdpowiedzUsuń