W wąskim wyjściu na ocean po obu stronach ciągnęły się
skały, fale rzucały nami w górę i w dół, w najgorszym momencie przestał działać
silnik. Stałam za kołem sterowym i szacowałam nasze szanse na przeżycie. Nigdy
wcześniej tak bardzo się nie bałam. Mój Tata przejął ster i jakoś wyprowadził
łódź na szeroką wodę. Postawiony grot nas uratował, ale silnika nie dało się
już uruchomić. Po godzinie bujania się na rozhuśtanym oceanie zawróciliśmy i
rzuciliśmy kotwicę w Lake Worth, bezkształtnym amerykańskim czymś z dużym
supermarketem, warownymi osiedlami i brakiem pieszych na ulicach. Tak
zakończyła się nasza pierwsza podróż na Bahamy. Dwa tygodnie spędziliśmy na
kotwicy, czekając na części do silnika, marznąc, bo była zima stulecia, i
grając w karty. Moi Rodzice, B. i ja na kilkunastu metrach kwadratowych.
Paradoksalnie dla mnie było super, choć szkoda mi było tej wyczekiwanej
podróży. W styczniu B. i ja, zgodnie z wcześniejszym planem, polecieliśmy do
Meksyku. Silnik ciągle nie działał.
W 2010 roku moi Rodzice sprzedali Totę, uznaliśmy, że była
pechowa. Kupili trochę większy jacht do całkowitego remontu. Od tego czasu znów
zaczęliśmy planować wyprawę na Bahamy, ale prace przy łódce przeciągały się w
nieskończoność. Mijały kolejne lata i ciągle odkładaliśmy podróż, tłumacząc
sobie, że za rok to już na pewno. I tak, po wielu kłopotach, w tym roku w lutym
spotkaliśmy się w Georgetown, maleńkim miasteczku na Bahamach. Łódź nazywa się
Tomoya, przez „y”, żeby Amerykanie mogli ją prawidłowo przeczytać. Pływamy.
Ale wspaniale! Zazdroszczę i jednocześnie życzę udanej podróży :)
OdpowiedzUsuń