Gwatemala żyje targami. Chaotyczne i wszechobecne ubarwiają niemal każde miasto, miasteczko i wioskę. Wylewają się z głównych placów, wypełniają uliczki. Czasem można się na nich zaopatrzyć we wszystko, czego dusza zapragnie, czasem oferują tylko kapustę, cebulę i rzodkiew..
Największy targ Gwatemali
W
Chichicastenango, w departamencie Quiché, odbywa się jeden z największych gwatemalskich
targów. W przewodnikach turystycznych opisywany jest jako najciekawszy i
najbardziej kolorowy, dlatego każdy, kto przyjeżdża do Gwatemali, chce go
odwiedzić. Spokojne, liczące 45 000 mieszkańców Chichi, jak w skrócie
nazywane jest miasto, dwa razy w tygodniu przeżywa prawdziwe oblężenie. W
czwartki i niedziele, czyli dni targowe, pojawiają się tu tłumy obcokrajowców,
którzy chcą to niezwykłe zjawisko zobaczyć, poczuć i sfotografować.
Aby poznać Chichi nieogarnięte targowym szaleństwem, warto przyjechać
dzień wcześniej, podobnie jak część sprzedawców. Wieczorem można powłóczyć się
po ożywionych ulicach, pełnych wózków ze smażonym kurczakiem i frytkami, a rano
popatrzeć, jak ogromny targ powoli budzi się do życia i rozciąga swoje macki,
wypełniając szczelnie ulice i skwery. Główny plac jest zastawiony straganami
przez cały tydzień, co niestety nie dodaje miastu urody. Z morza plastikowych
płacht i prowizorycznych dachów wyrastają gdzieniegdzie wysokie drewniane
słupy, na których w dzień targowy zawisną narzuty na łóżka lub obrusy i
ubrania. Niektórzy sprzedawcy nocują na swoim straganie, aby jak najwcześniej
móc go przygotować.
Gwatemalskie śniadanie
Pierwsze
otwierają się liczne „bary”. Niektóre z nich to skromne garkuchnie, wokół
których w dużym ścisku zasiadają klienci, inne przypominają spore jadłodajnie z
rzędami stołów i ławek. We wszystkich przy parujących kotłach i garnkach uwijają
się grupki kobiet. „Pan con verduras”
– krzyczy młody chłopak, któremu nie udało się dopchnąć do stołu. Dziewczyna w
czarnej bluzce i fartuchu w kratę szybko smaruje bułkę pastą z jednego z
garnków i podaje ją nad głowami innych klientów. W zamian dostaje odliczoną
kwotę. Większość bywalców zna na pamięć zarówno jadłospis, jak i ceny – nie
należy się spodziewać karty dań, a na opisywanie potraw nie ma czasu. Zazwyczaj
prócz kanapek można zamówić ryż na mleku, caldo,
czyli rosół, ryż, wszechobecną fasolę oraz tamales
i chuchitos – zawiniętą w liście
kukurydzy lub bananowca masę kukurydzianą z nadzieniem mięsnym i delikatnym
pomidorowym sosem. To jeden z największych targowych przysmaków. Do tego
podawana jest kawa, która w rzeczywistości jest raczej napojem kawowym czy, jak
mówią czasem Gwatemalczycy, té de café - herbatą
z kawy. Faktycznie, uliczna kawa przypomina raczej herbatę – jest bardzo słaba
i mocno posłodzona. Przygotowuje się ją z najsłabszej jakości ziaren, które nie
nadają się na eksport, oraz łupinek i innych odpadów kawowych. Napój, choć nie
stawia na nogi jak mała czarna, jest całkiem smaczny. Tuż obok baru kobiety
wokół okrągłej blachy postawionej na ogniu przygotowują i smażą tortille z masy
kukurydzianej. W Gwatemali zazwyczaj są to niezbyt duże i stosunkowo grube
placki, formowane w rękach. Przy stoiskach z tortillami rozlega się
charakterystyczny, miarowy dźwięk ich wyklepywania.
Targ na kościelnych schodach
O wpół do ósmej
rano gotowe do pracy są sprzedawczynie kwiatów zajmujące całe schody Iglesia de
Santo Tomás, czyli kościoła pod wezwaniem św. Tomasza, patrona miasta. O tej
porze słońce powoli wychodzi zza kościoła i ostre promienie padają na
kwiaciarki, przygotowujące pęki mieczyków i chryzantem. Kwiaty służą głównie do
celów religijnych i ludzie kupują je przed wejściem do świątyni. Rano w Chichi
panuje jeszcze lekki chłód i kobiety na oryginalne, tradycyjne stroje mają
zarzucone nijakie swetry. Nie widać jeszcze piękna misternie tkanych bluzek z wzorami
geometrycznymi i kwiatami. W okolicach Chichicastenango w huipilach, czyli
indiańskich bluzkach, przeważa kolor różowy i czerwony, do tego nosi się
spódnice nieco krótsze niż w innych częściach kraju, sięgające do kolana lub
połowy łydki. Materiałom, z których wykonane są bluzki, warto się przyjrzeć z
bliska na którymś z licznych stoisk z tradycyjnymi ubraniami. Tutejsze huipile
należą chyba do najpiękniejszych w Gwatemali.
Na schodach do kościoła prócz ożywionego handlu kwiatami od rana do
wieczora odbywają się modły. Kobiety i mężczyźni okadzają wejście do świątyni.
Wokół roznosi się aromatyczny zapach żywicy, a z kadzideł buchają kłęby dymu.
Niektórzy wierni skrapiają posadzkę kościoła i niewielkie ognisko przed nim
alkoholem. Choć większość Gwatemalczyków należy do Kościoła katolickiego lub
różnych sekt protestanckich, odprawiane przez nich rytuały wywodzą się często z
dawnych wierzeń. W Chichi księża odprawiają msze, a cofrades, starsi członkowie bractw religijnych, zajmują się innymi
posługami. Przy odrobinie szczęściach można zobaczyć, jak modlą się lub obnoszą
w procesji święte figury, przybrane kolorowymi piórami, taśmami i lusterkami.
Święci mają na sobie tradycyjne stroje, podobnie jak sami cofrades. Procesjom najczęściej towarzyszą dźwięki trąbki i uderzeń
w bęben.
Mydło i powidło
Przed schodami
do kościoła szybkim krokiem przemykają cargadores.
To ludzie zatrudniani do przenoszenia towarów, dźwigający na plecach ogromne
pakunki. Dzięki nim ulice wokół placu wypełniają się towarami. Ich praca, choć
ciężka, nie jest dobrze płatna ani prestiżowa. Kierując się do dalszych rewirów
targu, przebiegają przez plac pośród otwierających się kramów.
Około ósmej rano towary na większości stoisk są już rozłożone. Nie jest to
jeszcze godzina przyjazdu wycieczek, dlatego sprzedawcy nie są zbyt ożywieni i
nachalni. Dopiero za parę godzin będą musieli zacząć walczyć o klientów. Tylko niektórzy
starają się zachwalać swój towar i zachęcać „porannymi promocjami”. Gdy pojawi
się więcej turystów, ceny znacząco wzrosną.
Przy głównym placu stoi Centro
Comercial – hala targowa przez cały dzień oblegana przez Indian z
okolicznych wiosek. W jej wnętrzu piętrzą się skrzynki z pomidorami, stosy
melonów i ogromne piramidy kalafiorów, zaś pod ścianami stoją worki z
kukurydzą. Wąskie alejki wypełniają sprzedawcy i kupujący w tradycyjnych
strojach. Tak musiał wyglądać cały targ w Chichicastenango, zanim zaczął
przyciągać setki obcokrajowców. Dziś poza halą warzywno-owocową króluje już
zupełnie inny asortyment, dopasowany do potrzeb nowej klienteli. Stragany
uginają się pod ciężarem biżuterii ze srebra i kamieni półszlachetnych, ozdób z
małych kolorowych koralików i rzekomo starych monet. Na drewnianych
rusztowaniach rozwieszone są przepiękne tęczowo-pasiaste kapy i narzuty
wykonane ze zszytych fragmentów huipili z różnych części kraju. Obok nich widać
żakiety z haftami imitującymi wzory z Nebaj. Gdzie indziej powiewają obrusy z
barwnymi kwiatami i ptakami, tkaniny z okolic Sololá, ręcznie tkane szale i
ubrania, które nie mają już wiele wspólnego z indiańską tradycją. Stoły
zastawione są niekończącymi się rzędami maskotek w kolorowe paski,
wyglądającymi jak przywiezione wprost z chińskiej fabryki. Wszędzie można też
zobaczyć drewniane maski produkowane w samym Chichi. Rękodzieło i pamiątki nie
zawładnęły jednak targiem niepodzielnie. Ciągle można tu jeszcze trafić na
stragany z suszonymi rybkami i krewetkami o mdłym zapachu, a także ze świecami
i aromatyczną żywicą do kadzidła. Staruszkowie z zabytkowymi wagami sprzedają
sól i wapno, niezbędne do wyrobu tortilli. Na obrzeżach targu można kupić żywe
kurczaki oraz rozmaite rupiecie, a pod arkadami ratusza usypane są ogromne
kopce kukurydzy. Trudno się oprzeć pokusie, aby wsunąć ręce w te góry
wysuszonego ziarna, które tu ma kolor biały lub szaro-niebieski.
Godziny szczytu
Turyści
pojawiają się przed południem. Przyjeżdżają w zorganizowanych wycieczkach z
największych ośrodków turystycznych Gwatemali – Quetzaltenango i znad jeziora
Atitlán. Tylko nieliczni decydują się na przyjazd razem z miejscowymi lokalnym
autobusem. Bajkowo pomalowane chickenbusy, czyli dawne amerykańskie autobusy
szkolne, zajeżdżają do Chichi wypełnione po brzegi. Na siedzeniach, które
niegdyś zajmowało dwoje dzieci, dziś siedzą ściśnięte całe gwatemalskie rodziny
w cztery albo nawet pięć osób. Na miejscu wysypują się z pojazdu i mieszają z
turystami.
Na targu robi się tłoczno, a w sprzedawców wstępują nowe siły. Obok
żadnego stoiska z rękodziełem nie da się przejść spokojnie – „Zapraszamy,
zapraszamy, są różne kolory, co się państwu podoba, sin compromiso” przekrzykują się nawzajem. „Sin compromiso” to zwrot-pułapka – „bez zobowiązań”, można wszystko
obejrzeć, pomacać, przymierzyć, później jednak trudno się wycofać z zakupu.
Sprzedawcy potrafią gonić klientów przez pół targu, zachwalając im swój towar i
powoli schodząc z ceny.
Triki handlowe
Małe dziewczynki
z poważnymi minami prezentują naszyjniki z ceramicznymi wisiorkami-laleczkami.
Ich starsi bracia chwalą się znajomością kilku słów po angielsku: „Where are
you from?”, „Special price, special price for you, sin compromiso!”. Targowi
szarlatani głośnym krzykiem zachęcają do zakupu leku na porost włosów lub
oczyszczających organizm ziół, a miejscowi kaznodzieje nawracają zagubione
owieczki, wymachując niewielkimi, zniszczonymi Bibliami. W niemal każdej alejce
można spotkać handlarki materiałów i huipili. „Tanio, bardzo tanio 600… tylko
600 quetzali, quetzali nie dolarów” zachęcają przechodniów. Jeden dolar to
około 8 quetzali, a sprzedawcy żonglują walutą, jak im wygodniej. „Za 50 mogą
mieć państwo ten piękny szal… za 30… 20… 10… no dobrze osiem… dolarów.”.
Najczęściej ceny podawane są quetzalach, dlatego nietrudno się nabrać na tego
rodzaju triki. Targ w Chichicastenango to jedno z niewielu miejsc w Gwatemali,
gdzie z czystym sumieniem można się targować, chociaż trudno zgadnąć, jaka cena
jest uczciwa. „Tylko 400 quetzali, tanio” pulchna handlarka zachęca do kupienia
ozdobnej tkaniny dwie młode Amerykanki. Po chwili sprzedaje ją starszemu
Francuzowi z aparatem na szyi za… 600. Cena potrafi spaść ze 100 dolarów do 40,
a gdy klient wykaże zbyt duże zainteresowanie – ponownie wzrosnąć. Trudno jest
się temu dziwić – każdy stara się zarobić na przyjezdnych ze Stanów czy Europy,
a ci pojawiają się zaledwie na kilka godzin. Około drugiej, trzeciej nie ma już
po nich śladu. Wówczas ceny znowu spadają, a sprzedawcy odzyskują spokój.
Do następnego targu
Po południu
handlarze zaczynają się powoli zbierać. Podliczają zarobione pieniądze i ładują
towary do starych pikapów. Następnego dnia wielu z nich jedzie na kolejne, już
mniej znane targi w innych miastach i miasteczkach – San Francisco El Alto czy
Totonicapán. Inne miejsca nie są tak oblegane przez obcokrajowców jak
Chichicastenango, choć często bywają nie mniej ciekawe.
O zachodzie większość straganów jest
już zwinięta, tylko w alejkach zostają porozrzucane resztki opakowań i
obgryzione kolby kukurydzy, a bezdomne psy węszą za czymś do jedzenia. Ostatnie
promienie słońca padają na schody kościoła Santo Tomas, z którego dawno już
zniknęły handlarki kwiatów. Zostało tylko kilka kobiet z dymiącymi
kadzielnicami. Chichicastenango z powrotem zamienia się w miasto, gdzie życie
toczy się nieśpiesznym rytmem, aż do następnego dnia targowego. Słońce zachodzi
za Calvario, niewielkim, białym kościółkiem naprzeciwko św. Tomasza, a ulice
pustoszeją.
Tekst ukazał się kiedyś w magazynie FotoGea. Zdjęcia pochodzą z trzech podróży do Gwatemali, za każdym razem odwiedzaliśmy Chichicastenango. Ich układ jest moją rozpaczliwą i bezskuteczną próbą okiełznania bloggera...
Okiełznanie bloggera nie jest łatwe ;). Opowieść świetnie się czyta, a zdjęcia są piękne :). Uściski!
OdpowiedzUsuńOkiełznanie bloggera nie jest łatwe ;). Opowieść świetnie się czyta, a zdjęcia są piękne :). Uściski!
OdpowiedzUsuńDzięki :) Ściskam!
OdpowiedzUsuńZdjęcia są świetne - ostatnie oraz to z niebieskim tłem są jak dla mnie najlepsze! Tekst czytało się przyjemnie i lekko. Okiełznanie bloggera faktycznie sprawia niekiedy problemy, niestety :/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Dziękuję za dobre słowo :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWspaniały tekst, dziękuję Julia!
OdpowiedzUsuń